Droga do Santiago jest właściwie zwyczajną drogą, taką jak każda. Różnica jest taka, że idzie się nią kilometrami i dzięki temu jest mnóstwo czasu na różne przemyślenia. Jeśli idzie się z kimś bliskim, jest dużo czasu na wspólne rozmowy i wspólne pomilczenie. Po drodze spotyka się innych ludzi, z którymi można kontynuować drogę lub nie. Spotyka się też mieszkańców, którzy są bardzo sympatycznie i przychylnie do nas nastawieni. Innymi słowy jest to droga, na której jesteśmy człowiekiem wśród ludzi, wśród przyrody i przemyśleń.
Droga ta jest trochę jak nasze życie, podejmujemy decyzje, dziwimy się, męczymy, jako że wszystko dzieje się w dość krótkim czasie widzimy, jakie są skutki naszych decyzji. Zdarzają się też pomyłki.
Taką pomyłką, albo jak uznałyśmy zgodnie psikusem drogi było nasze pojawienie się w Calzadilla de los Hermanillos, do którego nie chciałyśmy dojść z prostej przyczyny, chciałyśmy sobie ułatwić życie i pójść do Sahagun drogą z cieniem i wodą, zamiast starą trasą. Jednak minęłyśmy jakiś znak i droga powiodła nas prosto do Hermanillos, w którym poza nami pojawili się jeszcze tylko dwaj Niemcy już w progu albergi pytając „Chciałyście tu przyjść?” Jak się okazało oni też nie chcieli, taki dzień!
Najgorsze było to, że byłyśmy pewne, że mamy tylko kawałeczek do przejścia i nie wzięłyśmy już wody, a potem szłyśmy i szłyśmy wysychając na wiór. Ze znaku zamiast muszli patrzył na nas drwiąco misio z plecaczkiem. Na szczęście w pewnym momencie na wyschniętej czerwonej drodze pojawiła się „oaza”, czyli grupa drzew ze źródłem. Tutaj spotkałyśmy Belgów, którzy wyruszyli na camino rowerami prosto ze swojego garażu w Belgii – sporo ponad 1500 kilometrów.
Calzadilla de los Hermanillos sprawia dziwne wrażenie trochę jak miasteczko czy wioska widmo, prawie bez ludzi, gdzieś tylko w kilku miejscach przed domami na ławeczkach siedziały starsze kobiety i robiły na szydełku lub haftowały. Hermanillos „wyspa” na pustkowiu, daleko za płaską ziemią gdzieś na horyzoncie zarysowują się góry. Przed nami nizina bez cienia i wody.
Po uzupełnieniu zakupów i kolacji wymościłyśmy sobie śpiworki i zapadłyśmy w sen.
Pingback: Subiektywny alfabet kobiety w podróży (A) | fabryka czasu ulotna