W czasach studenckich sporo pływałam po jeziorach mazurskich i baaaaaaaardzo mi się to podobało, przechyły, wiatr, dźwięki want obijających się o siebie w porcie jachtowym, dźwięk wiatru w linkach i na żaglach, zapachy, wody i płótna, gretingów i czystych stóp 😉
Gdy „podrosłam” wypłynęłam z przyjaciółmi na Zatokę Gdańską, a potem jeszcze dalej na Morze Irlandzkie i odkryłam nowe pływanie, wiatr zupełnie inny, fale jakby większe i dobrze wyczuwalne, żagle nie do wyciągnięcia bez kabestanu, no i chmury, w życiu bym nie pomyślała, że mały obłoczek nadpływający nad jacht może nagle wywołać wiatr. No i ta różnica pod wiatr i z wiatrem, która jest świetną zabawą na jeziorze, a na morzu staje się nie byle jaką pracą lub szaleńczą frajdą.
Nagle też okazało się, że woda wcale nie jest płaska. I nie chodzi mi wcale o fale, o nie! Chodzi mi o góry i doliny, a nawet gigantyczne doły i szczyty. Chodzi mi o to, że jachtem można zjeżdżać z fali jak na sankach i jeśli nie jest to w czasie sztormu, to całkiem fajna jest to zabawa.
Nagle okazało się, że muszę nauczyć się chodzić i zajęło mi to sporo czasu, a gdy się już nauczyłam to jacht zaczął kiwać się w zupełnie inną stronę i musiałam podjąć nową naukę chodzenia.
Musiałam przetrwać chorobę morską i z nią się wziąć za bary, nie było łatwo, ale wygrałam, oszczędzę Wam opowieści 😉
Okazało się, że noc jest czarniejsza i naokoło, a nie tak jak myślałam do tej pory – tylko na górze. Odkryłam, że fale mogą świecić, gdy morze jest wzburzone, a świat wokół staje się groźny, nieskończony i zarazem strasznie bliski i szary.
Najgorsze zetknięcie było ze sztormem, który robił z nami, co chciał i pozostała tylko ciężka wspólna praca, wspieranie się spokojem i modlitwa, oj … Odkryłam wtedy, że spokojny głos człowieka z ratownictwa mówiący do nas, w tym otaczającym nas szaleństwie, co godzinę „Merkury, Merkury over” i pytający o pozycję jest jak wtulenie się w coś bezpiecznego – bezcenna chwila. Nagle morze stało się potworem, a horyzont czasami przybliżał się na wyciągnięcie ręki, by za chwilę oddalić się tam gdzie zwykle.
Nie zapomnę spojrzenia, jakie wymieniłyśmy w milczeniu na wachcie z przyjaciółką, do końca życia. Modliłam się, żeby chociaż przypłynęły do nas delfiny i wiecie co? Przypłynęły i skakały wokół nas i jakoś było z nimi lżej na duszy.
Taka jest woda, nieobliczalna, groźna i fascynująca…
© ZDJĘCIA WŁASNE.
Jeśli wanty obijają się o siebie, to olinowanie stałe nadaje się do kapitalnego remontu… 🙂
Dobrze, że napisałam „majtek pokładowy”, a nie wytrawny żeglarz. To bardzo logiczne co mówisz, czyli to taka przenośnia literacka. Tylko teraz powstaje pytanie, co to za dźwięk, który znamy z portu jachtowego, jest tam zawsze, więc co stuka, a jest to stuk metaliczny, delikatny…
Pingback: Subiektywny alfabet kobiety w podróży (A) | fabryka czasu ulotna
Pingback: Subiektywny alfabet kobiety w podróży (E) | fabryka czasu ulotna
Pingback: Subiektywny alfabet kobiety w podróży (F) | fabryka czasu ulotna
Pingback: Subiektywny alfabet kobiety w podróży (I) | fabryka czasu ulotna