Po dość długiej podróży z lotniska w Marrakeszu docieramy do Ouzoud maleńkiego miasteczka z kilkoma uliczkami, które w nocy stają się szare i dość ponure, jakby całe przykryte kurzem, snują się po nich mężczyźni ubrani głównie w długie grube o tej porze roku galabije o przedziwnych kapturach ze szpiczastym czubkiem. W barze pod gołym niebem siedzą gromadnie wpatrzeni w telewizor, na którego ekranie rozgrywa się mecz. Mężczyźni ani drgną, ani nie wydobędą z siebie dźwięku niezależnie od wyniku meczu. Z boku na stoliku stoją w dwóch wielkich garach zupy jedna z soczewicy zwana harrirą, a druga bessara z cieciorki utartej i podanej z oliwą, gdyby komuś zachciało się jeść, albo nieco ogrzać, gdyż temperatura nie należy do wysokich po zachodzie słońca – spada do około 8 stopni.
My idziemy na kolację do lokalu o posadzce wyłożonej w większości kaflami, poza miejscami, w których z jakichś przedziwnych powodów ich brak. Właśnie majster dosypuje piasek i żwirek i bierze się do roboty, chociaż następnego dnia i tak ich nie będzie – może zasnął, a może poszedł na mecz? Zamawiamy gorący tagine z pięknie ułożonymi warzywami i odrobiną mięsa bulgoczącymi jeszcze tuż po zdjęciu glinianej pokrywy. Spożywamy naszą pierwszą kolację i idziemy grzecznie spać.
W dzień miasteczko robi się ładniejsze, ma duży leniwy plac i uliczki o domach różnej urody. Zatrzymaliśmy się w niewielkim hostelu o dumnej nazwie Hotel de France i pięknej bramie wjazdowej. Przed recepcją, w której można się ogrzać przy gazowym grzejniku i zjeść śniadanie rano, jest sympatyczny ogród z drzewami owocowymi, na których wiszą cytrusy i zeszłoroczne granaty. Śniadanie składa się z okrągłych marokańskich chlebków, które je się z miodem, dżemem lub oliwą i popija kawą z dużą ilością mleka. Na zakończenie czeka dzbanuszek pełen ziołowej mocnej herbaty miętowo-piołunowej z dużą ilością cukru wlewanej do szklaneczek kilka razy z dużej wysokości, tak by się dobrze wymieszały składniki. To piękny rytuał. Podobno herbata latem jest tylko z miętą, która chłodzi, a zimą dodatkowo z piołunem, który rozgrzewa.
Ouzoud to ważne miejsce w górach Atlasu, albowiem z jego krawędzi spływa największy wodospad o 110 metrach wysokości. Wodospad można oglądać z góry, chociaż brak barierek powoduje, że jest to widok mrożący krew w żyłach! Po zejściu na dół uliczkami oblepionymi sklepikami, straganami, kawiarniami i restauracjami dochodzi się do miejsca, z którego można oglądać w oddali wodospad, ale większą atrakcją w tym miejscu są małpy makaki, które czekają na orzeszki i żołędzie, które zabierają miękkimi łapkami o długich małych paluszkach. Potrafią wskoczyć Wam na głowę lub wyciągnąć niepostrzeżenie cały worek orzeszków z kieszeni i uciec na drzewo.
Dochodzimy do punktu widokowego, a potem coraz niżej do miejsca z przedziwnymi łodziami, którymi można dopłynąć do podstawy wodospadu.
Można zejść ścieżką w dół do rzeki i dalej do niewielkiej jaskini po mostku, którego tym razem nie było. Toteż do jaskini dotarł tylko jeden najbardziej wytrwały piechur!
Ouzoud znaczy oliwki, które w tej właśnie okolicy są uprawiane i faktycznie akurat trafiliśmy na zbiory.
Jeszcze tylko obiad z tagine z widokiem na wodospad i wracamy do naszego hostelu, by rano po marokańskim śniadaniu z magiczną herbatą wyruszyć dalej…
ZDJĘCIA WŁASNE ©
Ach, wspomnienia 🙂 Dzięki Tobie przeżyłem to jeszcze raz!
Widziałam, czytałam 🙂 tak więc zabytki znam z Twojego bloga, ja wałęsałam się po rozstajach dróg 😉 zapraszam więc do dalszych wspomnień 🙂
aż dech zapiera 🙂
To prawda, przepiękne miejsce!
fajnie zobaczyć i się zachwycić 🙂
cieszę się 🙂