Dotarłyśmy do końca naszej wyprawy z Burgos do Santiago de Compostela i potem nad ocean do Fenisterry.
W Fenisterze jednak okazało się, że mamy dwa dni do odlotu samolotu z Santiago do Barcelony i możemy na koniec przejść się do maleńkiej Muxii, która również leży nad oceanem i jest drugim miejscem dla pielgrzymów pragnących spłukać pył drogi.
My, co prawda pył drogi już ekspresowo – z powodu lodowatej wody – spłukałyśmy, ale skoro jest czas, to trzeba iść!
Muxia to jedno z miast wchodzących w skład Costa de la Muerte, czyli wybrzeża śmierci, które zawdzięczało ten przydomek rozbitym o skały statkom podczas sztormów.
Nas raczej ściągnął przepiękny kościółek Santuario de la Virgen de la Barca, czyli Sanktuarium Dziewicy z Łodzi, wybudowane na skałach tuż nad samy oceanem, o które w czasie silnych wiatrów rozbijają się fale oblewając świątynię. Legenda głosi, że do Muxii przybyła łodzią Matka Boska, aby dodać otuchy św. Jakubowi w nawracaniu ludności tubylczej na chrześcijaństwo. Kamienny żagiel łodzi leży przed kościołem do dzisiaj.
Niestety w 2013 r w Święta Bożego Narodzenia kościółek stanął w płomieniach i uległ poważnym zniszczeniom. Zniszczony został też przepiękny XVII wieczny ołtarz.
Muxia jest jednym z tych miejsc, w których można znaleźć tzw. rocking stones, czyli głazy tak położone, że teoretycznie można je przesuwać lub nimi chybotać – takim głazem jest właśnie „kamienny żagiel”.
Jeśli chodzi o głazy, to poza kamiennym żaglem w mojej pamięci na zawsze utkwiła góra w środku miasta usypana z wielkich kamieni, z której można zobaczyć wody opływające Muxię. Wzgórze wygląda zupełnie jakby przybył tu dawno temu Guliwer i bawiąc się kamykami usypał górkę!
W Muxii możecie podziwiać pracę koronczarek, które koronek nie robią na szydełkach tylko na dziwnie ponabijanych szpilkach. Na szpilki zaczepiają cieniutkie nitki, które zwinnie przekładają w przepiękne koronki zdobiące między innymi wachlarze.
Miasteczko nas zachwyciło. Niestety nie dotarłyśmy do niego na piechotę, ponieważ zgubiłyśmy szlak, a właściwie nie znalazłyśmy znaku z podwójną muszlą, który wskazywał drogę do Muxii lub Fisterry i w którym to miejscu miałyśmy skręcić, a który zobaczyłyśmy dopiero w domu na zdjęciu. Tłumaczył nam to Hiszpan po hiszpańsku, ale niestety okazało się, że hiszpańskiego nie znamy 😉 jest to następny dowód na to, że warto uczyć się języków!
Doszłyśmy z powrotem do Corcubion, gdzie wytłumaczono nam straszną pomyłkę w języku angielskim i gdzie wciąż wisiały na sznurze na bieliznę moje wyprane krótkie spodenki, z czego się akurat ucieszyłam 😉
Biorąc pod uwagę późną porę i uciekający czas nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Cee i pojechać do Muxii autobusem. Z którego to powodu było nam bardzo smutno no i nie mogłyśmy zatrzymać się po raz ostatni w alberdze w Muxii, co jeszcze bardziej nas zasmuciło.
Tak to po przejściu prawie 600 kilometrów okazało się, że zawsze można zabłądzić przez chwilę nieuwagi.
Nasze Camino dobiegło końca, byłyśmy mimo wszystko szczęśliwe i dumne. Był to niezwykły czas z moją córką, spędzony na rozmowach, rozmyślaniach i przemieszczaniu się po drodze. Czas, którego nie oddałabym za żadne skarby.
Natomiast dzięki mojemu bratu, który jakiś czas temu uparł się, że mam dokończyć pisanie, przeszłam tę drogę raz jeszcze tutaj, za co mu bardzo dziękuję.