Wyspa Isle of Man leży na Morzu Irlandzkim między Wielką Brytanią, a Irlandią, jest częścią Wielkiej Brytanii, ale…posiada status polityczny dependencji Korony brytyjskiej. Ups, co to takiego? Głową państwa jest monarcha brytyjski, noszący tytuł Lord of Mann. Reprezentuje go Lieutenant Governor. Wyspa Man ma własny, dwuizbowy parlament, Tynwald (Thingvöller), działający nieprzerwanie od 979 r, co czyni go tym samym najstarszym parlamentem na świecie.
Formalnie wyspa nie jest ani częścią Wielkiej Brytanii, ani Unii Europejskiej. Jednakże Wielka Brytania odpowiada za jej politykę zagraniczną i obronność. Ciekawe!
Jeszcze ciekawsza jest flaga wyspy, na której widnieje Triskelion – znak złożony z trzech jednakowych elementów stanowiących cykliczny wzór geometryczny – na fladze Isle of Man to trzy nogi, które wyglądają jakby pędziły gdzieś bezustannie. Symbol związany jest z mottem wyspy, które brzmi „Gdziekolwiek mnie rzucisz, będę stał”.
Na wyspie do połowy XIX wieku mówiono językiem manx. Ostatnia osoba (Ned Maddrell), która używała go, jako języka ojczystego zmarła w roku 1974. Czyli jest to język, który prawie wymarł, jednak postanowiono go ratować. Obecnie naucza się języka manx na wyspie i mówi nim już ponad 1000 osób z ok. 80 tys. mieszkańców. Rdzenni mieszkańcy wyspy to celtyccy Mańczycy.
Piszę to wszystko, choćby z tego powodu, że podobają mi się te nazwy, są troszkę jak z opowieści z Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Wszystko to w moich oczach czyni wyspę niezwykłą. Niezwykły jest też spokój i jakby zatrzymanie pędu czasu, które można tam poczuć.
Na Isle of Man trafiłam na dzielnym jachcie metalowym o nazwie Merkury. Znalazłam się na nim właściwie prawie z jeziora i odkryłam, że morze jest znacznie od jeziora większe, a żagle obsługuje się zupełnie inaczej niż na jachcie takim na przykład jak Orion – to znaczy pociągnięcie za szoty nic nie zmienia, zaparcie się nogami również, trzeba użyć kabestanu i to też wymaga siły.
Odkryłam również, że moja mowa o noclegach przy lądzie była naiwna i kompletnie nie na miejscu, gdyż morze jest na tyle rozległym akwenem, że nie zawsze dopływa się w ciągu dnia do portu. To wszystko w początkowej fazie rejsu zaskutkowało w moim przypadku na tyle dużym przerażeniem, że na wyspie Man postanowiłam z jachtu uciec – tylko gdzie, jedyne, co mi przyszło do głowy to wspomniany Triskelion, czyli trzy pędzące nogi i zobaczyłam siebie jak tak sobie pędzę jak opętana wokół wyspy i ciągle ląduję na Merkurym. Jednak po przemyśleniu i przyjrzeniu się załodze, jak również pokładowi i głębi swej duszy i serca, zdecydowałam, że kto na pokład wszedł, zejść musi w ostatnim porcie. To był rejs! Nie żałuję do dzisiaj. Choć były momenty wytężonej modlitwy połączonej z obłędem w oczach ze strachu.
Na wyspę wpłynęliśmy od strony miasteczka Peel z malowniczymi ruinami zamku z XIV wieku położonego na maleńkiej wysepce świętego Patryka połączonej z lądem groblą. Niektórzy twierdzą, że Peel to jedyne miasteczko na wyspie, jako, że tylko w tym jest katedra. Miasteczko jest prześliczne, z krętymi wąskimi uliczkami, pięknym nabrzeżem, wrzosowiskami na wzgórzach, na których można usiąść na ławce i zadumać się nad pięknem tej ziemi. W mieście czuje się i to, że jest rybackie i to, że jest celtyckie i to, że jest nowoczesne. Wpłynąć i wypłynąć można do Peel tylko w określonych porach dnia, jako że Morze Irlandzkie jest morzem pływowym, a co za tym idzie poziom wody przybrzeżnej się zmienia i tak są momenty, że jest jej za mało, żeby jacht wpłynął do mariny, która mieści się za śluzą.
Na wyspie wyruszyliśmy po ślicznych uliczkach w podróż krajoznawczą na jej przeciwną stronę do miasta Ramsey, które niepozbawione nadmorskiego uroku, z pięknymi klifami i rozległą plażą, ma jednak zupełnie inny charakter.
Podobno na Isle of Man nie ma ograniczenia prędkości, organizuje się tu też najniebezpieczniejsze i najbardziej widowiskowe uliczne zawody motocyklowe, ale my jechaliśmy zupełnie normalnie i zupełnie normalnie jechali inni, bo po co się spieszyć, gdy wszędzie jest blisko? Jedyne, co nie było dla nas normalne, ale normalne jest dla mieszkańców, to lewostronny ruch, ale w sumie to zupełnie normalne w tym miejscu jak się zastanowić i nie warte nawet wspomnienia, jednak wspomniałam.
W marinie odwiedzał nas przesympatyczny żeglarz ze Szwajcarii, który spędzał swoją emeryturę głównie na wodach. Strasznie się zmartwił, gdy wyruszaliśmy nocą w następny rejs, twierdząc, że pogoda nie jest najlepsza. I bardzo się ucieszył, gdy zobaczył nas rano steranych po walce nocnej całych i zdrowych ponownie przycumowanych do portowego nabrzeża. To właśnie tej nocy odkryłam, że woda morska potrafi się zrobić bardzo groźna, że wzburzone fale mienią się małymi gwiazdeczkami podobno świecącego fosforu i że noc potrafi być koloru szarego, a nie jak myślałam do tej pory czarnego, a horyzont może być bliżej niż mi się przed chwilą zdawało. Tak czy inaczej nie była to łatwa noc…
Peel jest przepiękne i przepiękne są ruiny zamku nad samą wodą, prawdziwie targane wiatrem, właściwie chciałoby się zostać na wyspie dłużej, jednak my musieliśmy opuścić ją po bodaj dwóch noclegach. Jako zamustrowana załoga jachtu zdobywającego Normandię – bo w jej kierunku płynęliśmy i zobowiązaliśmy się tam być dnia tego i tego. Ani łzy kobiet, ani pogróżki tychże, kapitana zdania nie zmieniły i popłynęliśmy szybciutko dalej, a szkoda!
Jedno jest pewne, chciałabym tam wrócić pewnego dnia…
© ZDJĘCIA WŁASNE.
& Monika Pajor
& Magda Zając
oraz strony podane pod zdjęciami 🙂
Piękna i nieznana mi dotąd wyspa! A najbardziej spodobało mi się ich motto “Gdziekolwiek mnie rzucisz, będę stał”. 🙂
idealnie pasuje do ich Triskeliona i pewnie spokoju…
Trzeba się kiedyś wybrać. Nie byłem. Wyspę znam tylko z zadań egzaminacyjnych kiedyś na „morsa” i na kapitana 🙂
Oj tak, polecam! Bardzo klimatyczne miejsce 🙂
Pingback: Subiektywny alfabet kobiety w podróży (I) | fabryka czasu ulotna
Pingback: Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania | fabryka czasu ulotna