Po opuszczeniu naszej otoczonej wiatrem albergi w San Bol, wyruszyłyśmy na drogę ciągnącą się dalej przez nieznającą cienia mesetę. Droga z San Bol do następnej albergi wije się przez płaskie pola i niewielkie pagórki. Idziemy od wczesnych godzin porannych w kierunku Fromisty. Pierwszym miasteczkiem pełnym uroku jest wyłaniające się nagle zza pagórka pełnego polnych kwiatów Hontanas. Spędzamy tu krótką chwilę popijając herbatę i zjadając drugie śniadanie. Po krótkim odpoczynku wyruszamy dalej.
Po drodze mijamy ruiny San Anton. Można powiedzieć właściwie, że przez ruiny przechodzimy. Dość dziwny to widok, bo przez stojące ściany kościoła przechodzi szosa, dokładnie przez łuk łączący kiedyś kościół z klasztorem. Klasztor powstał w XII wieku, aby opiekować się pielgrzymami. W ruinach jest nadal alberga na świeżym powietrzu, więc jeśli ktoś chce może się tam zatrzymać na noc.
W miasteczkach mijamy ławeczki. Przysiadłyśmy na jednej z nich w cieniu pod sklepem pałaszując przepyszne nektarynki i odkryłyśmy, że naprzeciwko w słonecznym żarze stoi również ławka z napisem „dla chrześcijan”. Potem zwróciłyśmy uwagę na fakt, że ławki dla chrześcijan zawsze stoją po słonecznej stronie, zaskakująca konsekwencja…
Po pewnym czasie weszłyśmy do rozpalonego słońcem Castrojeniz, bardzo ładnego miasteczka z pięknym kościołem i widokiem na górę, na której są ruiny zamku, a wszystko skwierczące od żaru słonecznego. Niestety wszystkie małe mijane przez nas miasteczko-wioseczki są jakby podupadłe i opuszczone, a w czasie sjesty wręcz zamierają w bezruchu, co wcale nas nie dziwiło, bo i my same od czasu do czasu w cieniu drzewa zapadałyśmy w bezruch pochrapując cichutko.
Za miastem musiałyśmy wdrapać się na górę Riho – nie było to łatwe do wykonania, ale na szczycie czekała na nas cudownie ocieniona wiata i przemili ludzie – Amerykanka i Hiszpan, których spotkałyśmy już po raz trzeci. To spotykanie ludzi po drodze to jedna z niezwykłych zalet camino. Spotykamy ludzi, z najróżniejszych stron świata i rozmawiamy z nimi jakbyśmy się znali od zawsze.
Ten dzień nie był łatwy, może dlatego, że było tak strasznie gorąco. Przeszłyśmy ponad 25 km i doszłyśmy do wniosku, że wystarczy. Po drodze wymyślałyśmy różne możliwości zmniejszenia ciężaru plecaka na przykład o jedzenie, tak więc mijając pole ziemniaków wyobraziłyśmy sobie, że wykopujemy na obiad kilka i zostawiamy karteczkę z napisem „pielgrzymi dziękują”, jako, że pielgrzymów sporo jednak się przewija wyobraziłyśmy sobie pole po ziemniakach pełne karteczek z podziękowaniami i ostatnim zostawionym pyrkiem dla gospodarza. Takie wymysły zmęczonych głów.
Na koniec doczłapałyśmy do Boadilla del Camino, żeby tam już o 20 paść do łóżek i wstać następnego dnia o 5 rano.
Oj, chyba wam św. Jakub dyskretnie pomagał nieść te plecaki, bo trudno uwierzyć że same byście doszły.
Jestem o tym przekonana! 🙂