Cruz de Ferr – Żelazny Krzyż od początku pobudzał moją wyobraźnię, więc gdy wstałyśmy rano na dalszą wędrówkę, moje podekscytowanie sięgało zenitu. Pod krzyż należy przynieść z miejsca zamieszkania symboliczny kamień naszych smutków i próśb i pozostawić go w tym miejscu. Uwolnić się od grzechów i złych wszelkich myśli. Innymi słowy zaczynamy od nowa.
Tak czy inaczej okazało się, że spałyśmy na zboczu tejże góry (Foncebadon jest na wysokości 1439m n.p.m), więc gdy dotarłyśmy na miejsce po 2 km marszu, na wysokość 1531 m n.p.m. w sposób niezauważalny prawie wspinając się pod górę, nagle przed nami na górce kamieni pojawił się Żelazny Krzyż, ale co dziwniejsze, cały był obłożony i obwieszony różnymi dziwnymi, no ja bym to nazwała śmieciami, ale od pewnego czasu wydaje mi się, że to takie ważne pamiątki pozostawione przez dziwaków. Tak jak kawałki materiału zawiązane na drzewie z marzeniem gdzieś między supełkiem, a wiatrem… tylko, że tutaj to czasami puste opakowania po różnych przedmiotach, hm…o co chodzi?
Teraz już tylko 17 km, bo taki jest plan, dojść do albergi w Molinaseca. Za tym maleńkim miasteczkiem, czeka nas zmiana nastroju, gdyż od Ponferrady jest już tylko 200 km do Santiago de Compostela – czyli obowiązkowych 200 km dla rowerzystów, aby dostać tzw. „Compostelkę” – nazwijmy to świadectwem przejścia camino.
Odcinek od Foncebadon do Molinaseca był jednym z piękniejszych etapów camino, prowadził cały czas przez góry, ale góry przyjazne, bo właściwie idzie się grzbietami, więc nie ma zbyt wiele podchodzenia czy schodzenia. Horyzont naokoło też dziwny, niby górski, ale wszystkie góry równe, jakby tej samej wysokości, niezwykłe to robi wrażenie. Powietrze pachnie olejkami eterycznymi unoszącymi się z rozgrzanych iglastych drzew, krzewów o sztywnych liściach i ziół. W dolinkach ukryte są prześliczne wioseczki z domami z kamienia i balkonami pełnymi kwiatów.
Molinaseca jest prześlicznie przytulone do gór, z pięknymi uliczkami ciągnącymi się od mostu, poniżej którego płynie czysta rzeka, do której można wskoczyć i popływać.
Postanowiłyśmy urządzić sobie ucztę i w sklepie zakupiłyśmy stek, ser, jarzyny i wino. Sprzedawca był przeszczęśliwy, że ktoś w końcu robi prawdziwe zakupy, zaczął ostrzyć nóż i dawać nam do popróbowania hiszpańskich serów.
Najgorsze, że okazało się, iż w naszej alberdze wcale nie ma kuchni!!! Na szczęście mogłyśmy skorzystać z kuchni innej albergi, a tam okazało się, że inni pielgrzymi zrobili dokładnie takie same plany obiadowe jak my i tak zrobiła się uczta czteroosobowa.
Jeden z naszych starszych kompanów był z Holandii, drugi chyba z Francji, a spotkali się na szlaku i wędrowali razem porozumiewając się prawie na migi. Holender wyszedł po prostu z domu i dotarł na piechotę, aż tutaj! Żona postanowiła powitać go w Santiago de Compostela, do którego miała zamiar dolecieć samolotem nie dała się namówić na wędrówkę! A szkoda…
© ZDJĘCIA WŁASNE
Pingback: Pora na Świętą Górę z Gdyni | fabryka czasu ulotna