Z okolic jeziora Myvatn wyruszamy w kierunku fiordów zachodnich, okazuje się, że jest to szmat drogi, ale na szczęście pięknej.
Po drodze mijamy wioski mniejsze lub większe przypominające miasteczka, w których stoją proste i piękne kościoły. Przyszło nam do głowy, że kościół właśnie tak powinien wyglądać, być prostym miejscem do spotkania z wiarą.
Wioski, w których oczywiście dymi ziemia i bulgoczą bajorka, dzięki czemu jest basen z ciepłą wodą, ogrzewanie podłogowe, a wszystko to prosto z „podwórka” i niemalże za darmo.
Wioski, w których pomimo małej ilości mieszkańców wchodzimy do sklepo-kawiarni. Chleba nie udaje nam się kupić, ponieważ przywiozą go dopiero za dwa dni, a w bułki można postukać palcem. Po drugiej stronie sklepu jest jednak restauracja gdzie można pojeść nie tylko chleba, a do której nie można wejść bez kelnera. Napis wyraźnie informuje – proszę poczekać na kelnera, który wskaże wolny stolik – tak, jakby jakikolwiek był zajęty…
Mijamy maleńkie żwirowane lotnisko z terminalem nr 1.
Mijamy pierwszy zbudowany na Islandii metalowy statek, który obecnie jest rodzajem pomnika.
Mijamy maleńkie szpitaliki – bo i po co maja być duże? Mało ludzi – mały szpital.
Mijamy barany, owce i piękne koniki islandzkie o krępych nogach i długich grzywach.
Czujnie mijamy przydrożną mleczarnię, żeby wypróbować słynny skyr – czy ja wiem, też mamy twarożek 😉
Mijamy resztkę amerykańskiej floty lotniczej 😉
Mijamy małe szkoły i cudowny znak drogowy, zrobiony pewnie na lekcji przez dzieci.
Mijamy skrzynki pocztowe przy drodze, w których ramię ustawione pionowo informuje, że warto wyjść z ciepłego domu na wiatr i zimno, bo w skrzynce jest list…
Aż w końcu zmienia się krajobraz i rosną klify, początkowo są kremowo- szare, z żółtymi plażami u podnóża, aż rosną i rosną by zmienić się w przepiękne czarno- brązowe monumentalne skały pokryte zielenią traw. Warto było się trudzić.
Nocujemy w najstarszym wiejskim hotelu na Islandii o nazwie Bjarkalundur, założonym w roku 1947 przez kobietę. Hotel słynie również z tego, że kręcono tutaj serial z wątkiem kryminalnym, oraz TV show z byłym burmistrzem Reykjaviku. Wnętrza są bardzo klimatyczne, a restauracja podaje różnego rodzaju smakołyki – nic też dziwnego, że przyjeżdżają do niej odświętnie ubrani mieszkańcy okolicznych wiosek na przyjemny obiad. Wieczorem jeden z gości – dzielny rowerzysta przemierzający ten wietrzny kraj dzięki własnym nogom opartym na pedałach– daje koncert jazzowy na pianinie stojącym w restauracji. Nastrój jest wspaniały, dosyć familijny, a cała obsługa hotelowa to przemili studenci z Polski.
Wszystko, co miłe i wygodne jednak szybko się kończy, więc następnego dnia wyruszamy dalej, by po drodze zwiedzić skansen – wiele powiedziane, w skansenie jest jeden i klepisko wśród krzaków po innym domu. W domu zamieszkiwał banita Leifur Eiriksson, wyrzucony poza społeczność za przemoc, a po następnych napaściach wyrzucony zupełnie z wyspy. Leifur odpłynął, więc i dopłynął do Grenlandii – założył tam pierwsze normańskie osady. Podobno dotarł, aż do Kanady do pełnej łososi rzeki Świętego Wawrzyńca. Oznacza to ni mniej ni więcej, że to nie Kolumb odkrył Amerykę, a banita Leifur Eirksson.
W maleńkiej chacie przy ognisku zasłuchujemy się w opowieści przewodnika i przez chwilę wczuwam się w odległe czasy, gdy wieczorami 27 mieszkańców niewielkiej chaty zasiadało przy ognisku i wysłuchiwało sag opowiadających o życiu wyspy.
Nasz gawędziarz, na co dzień farmer był niezwykle podekscytowany po spotkaniu z poprzednimi turystami, możliwością wyjechania do Kanady, aby tam w szkołach opowiadać o Wikingach z Islandii, którzy dotarli do Kanady i nieomal podbili Amerykę, gdyby nie to, że nie spodobali się Indianom.
Wyruszamy dalej w kierunku Złotego Kręgu, po drodze wskakujemy jeszcze tylko na niewielki, ale bardzo malowniczy wygasły wulkan Gonguleid a Grabrok otoczony górami. Ziemia i kamienie u podnóża wulkanu pokryte są porostami o pięknym kolorze, którego nazwy niestety nie znam. Ze szczytu można obejrzeć stożek innego wulkanu i wykopaliska starej osady, a właściwie zarys stojących tu kiedyś domostw.
Teraz czeka nas już ostatni etap wędrówki Złoty Krąg i Reykjavik. Zapraszam wkrótce…
Barany rozkoszne, bulgotanie ujmujące i zapierające bezkresne przestrzenie. ma to swój urok. Oj, ma.
Zdecydowanie przestrzenny kraj, pomimo że wyspa. miejmy nadzieję, e jej nie rozdepczą i nie rozjeżdżą wielkimi samochodami i trekingowymi autokarami, które jeżdżą nawet po lodowcach…
Nie widziałam, ale jakoś lekko czuję. Może dlatego, że ostatnio byłam na Północy Norwegii, na Lofotach. też cud.
Tak Lofoty są cudownie bajeczne!